Nous sommes amoureux! Si, łi, to prawda! Cała siła naszego post-młodzień-
czego serca wpompowała się w rok 1966 i Ewę De!
Ten błysk! ten gest i eksplozja temperatur! ta demoniczna urodziwość, ikra
i gołosowa prądnica! Wszystkie redakcyjne członki zmieliło od pierwszego zasłyszenia.
W czasach maleńkości, lirycznych błędów i obłędów, dość często penetrowa-
liśmy Demarczyk, ale nie było nam dane usłyszeć opowieści o cudownych narodzinach, nie było tego na żadnej płycie. Sytuacja jest więc świeża poznawczo, a skok chemicznego ciśnienia zwielokrotniony zaskoczeniem.
Tekst Anonima Galla, muzyka Zaryckiego Andrzeja plus nie mrygająca oczami pieśniarka doszła nas do wniosku, że oto patrzymy w punk rock
czystej postaci. I to na długo przed różnymi prekursorami nurtu typu Niujorkdollsi, Ramonsi czy Pistolsi. Nawet pierwsza plyta Velvetów Undergroundsów wykazala się dopiero rok później (w 1967).
I nikt już nigdy nie był tak piękna jak Ewa Demarczyk w roku 1966, aaach..
Niestety, rózne natłoki uniemożliwiają nam przerzut afektu w Piwnicę pod Baranami, docelowo — w naszą pankową Demarczyk '66. Ale pracujemy nad tym. (Zaczęliśmy od ćwiczeń areobowych cofających życie i oddalających ryzyko przerzutu w Jugosłowianina ze Zlatar lub żabę z obcemi mózgami).
_ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _
Prezentowany entuzjastycznie klip z "Balladą o cudownych narodzinach B. Krzywoustego" pochodzi z dokumentu p. M. Kwiatkowskiej pt. "Bal w P. Skale", nakr. w 10 rocz. PPB i wypr. w WFDiF.
Z tego samego okresu lecz z innego filmu pochodzi równie punk-wybitnie-rockowy kawałek "Jola, Jola" (i także będący dla nas nowością).
Nie lubimy transsmitować o muzyce, bo i tak każdy slyszy to co chce. Tutaj jednak sytuacja jest i sercowa, i wybitna, pomnikowa wręcz. Absolutnie nie można było nad tem zaciągnąć klapek. Sytuacja jest
bardzo ważna.
B a r d z o b a r d z o w a ż n a, kpw, okej?
Na tak przygotowanym gruncie prześlizgniemy jeszcze kwałek o Izraelu pt. "Izrael", bo nam się jakoś śpiewające panie skojarzyły. Pierwsza Ewa - matka punk rocka i druga mama - Susan, czyli Siouxie Sioux. Specjalnie pomijamy mamę Ninę, bo to Niemka (ale możemy puścić, jakby ktoś chciał).
W słuchanym za chwilę Izraelu należy się zwrócić na najwybitniejszy w historii muzyki moment przejścia pomiędzy dwoma światami — światem Święta wiosny Strawińskiego a dudniącym basem Siouxie and the Banshees,
włala!
I niech ta cholerna burza się wreszcie wyburzy, wykrzyczy, bo łagodność obyczajów jest już nie do zniesienia.